|
tempted.moblo.pl
Potrzebuję śmierci. Tego jedynego niezawodnego zbawczego leku. O którym NIKT nie chce nawet słyszeć. Ja chcę! Cholernie chcę rozumiesz?! Pragnę jej łaknę
|
|
|
Potrzebuję śmierci.
Tego
jedynego
niezawodnego
zbawczego
leku.
O którym NIKT
nie chce nawet
słyszeć.
Ja chcę!
Cholernie chcę , rozumiesz?!
Pragnę jej,
łaknę
dotyku demonów
na zbolałym ciele.
To jedyny
ratunek
od tego
kiczu
jakim jest
zewsząd otaczające
spaskudzone
ludzkimi oddechami
powietrze.
Moja własna
prywatna golgota.
Kochane
przez przymrużenie oka
kontrasty.
Upadam
na twarz
bez
i
z
tą odrobiną nicości
wyplutą na zaprószone
dłonie
szmaragdowych pierścieni
kostuchy.
|
|
|
Trącona butelka Jack'a Daniels'a cicho wychyla się, chwieje, leci. Upada. Prosto na starte panele. Na dno. I wylewa się z niej... a nie, nie wylewa. Upojną egzystencję wyssano parę chwil temu. Jest pusta. Prawie tak jak skulona dziewczyna obok. Martwa dziewczyna.
|
|
|
Zepsuć się to za mało.
Zniszczyć,
rozdrobnić,
pociąć,
podpalić,
powiesić,
skruszyć,
połamać,
zakopać.
Tu dopiero zaczyna się dobre poostrzeganie śmierci.
Tu dopiero łzy są na prawdę słone,
ręce zakrwawione,
twarz czerwona.
Obite ściany,
rozbite szkło,
brudne płytki.
Tu na wylot przecinają się sprzeczności.
Nie tam.
Tam to dopiero rozgrzewają się chciwe noże.
Tam zostają najsłabsi.
Giną od kilku siniaków,
zadrapań.
Tylko najtwardsi trwają w tym chaosie nie wyciągając rak pod sufit.
Zanikają latami,
zagaszając umysł,
kryjąc oddechy po kątach,
rozpruwając żuły.
Chyba ulegnę.
Nic tu po mnie.
W końcu.
Ta silna rozłożyła dłonie.
Mięknę.
I już.
Na powrót stałam się słaba.
Tylko trochę po innej stronie.
Za murem
z spapranych scenariuszy
z oklejonych okien,
z dusz.
Za bramą
oddzielającą rozbitków
na szepczącym oceanie
by nigdy
nie odnaleźli się
przez przypadek.
|
|
|
Usłyszeć ?
Nie.
Zobaczyć także.
Dotknąć nie do końca.
Poczuć, to nie to.
Być, ale jak za ścianą.
Daleko.
Uwierzyć nie wypada.
Działać nie należy.
Słowa nie docierają.
Co robić?
Gnić
pod czarną podrapaną skórą,
pod klatką brudnego nieba,
pod łóżkiem,
nago,
w samych skarpetkach,
w krwi,
w krzyku, złości, przestrzeni,
pustce.
Gnić.
Nie pytać o zdanie.
|
|
|
brzydzę się śmiercią, boję się życia.
brzydzę się życiem, boję się śmierci.
brzydzę się sobą, boję się żyć.
|
|
|
Ona. Biegła nie dotykając podeszwami chodnika. Przeszyła powietrze zostawiając za sobą zimny podmuch i ciekawskie spojrzenia. Gnała przed siebie, a z przyciśniętej do piersi reki wolno sączyła się rubinowa ciecz. Krew. Widziałam ją. Na prawdę. Była tu. Uciekała krętymi uliczkami w stronę cmentarza. Łzy w oczach błyskały w słońcu. Ciemne włosy mknęły do grobu. Całe jej wątłe ciało zdawało się wykonywać ostatnią podróż. Mogłam coś powiedzieć. Coś zrobić. Zatrzymać ją. Chwycić za ramię. Krzyczeć 'stop!'.Bić ją. Pobiec jej śladami. Mogłam... a tylko stałam wyprostowana jak kołek wbity w przejście dla pieszych, chaotycznie mrużąc oczy. Stałam. Milczałam. Obserwowałam jak urywa się nić życia. Jak gasną świece. Patrzyłam jak odchodzi taka jak ja.
|
|
|
Zbyt mocno napierałam, na barierki stawiane przez ludzi w ładnie skrojonych garniturach. Pchałam ręce w szpary. Naciskałam czułe punkty uporządkowanego umysłu. Przegryzałam więzy, liny. Przepełzałam pomiędzy kratami. Należało mnie usunąć. pozbyć się z widoku publicznego. Zakamuflować moją odmienność. Nie udało mu się. Ten człowiek dzisiaj załamuje ręce. Siedzi zgarbiony przy stole łykając tabletki z daleka od bram. Ode mnie. Wykończyłam go. Ciebie też wykończę . Wkrótce.
|
|
|
Lubie deszcz.
I patrzeć
jak ludzie otwierają parasole tez lubię.
Jak zakładają kaptury
i łapią się za ręce.
Mimowolnie uśmiecham się
na widok brnących przez kałuże dzieci
w za dużych kaloszach.
Łapią krople na język chcąc poczuć jego smak.
Ja tak nie potrafię.
Ale.
Tak bardzo lubię deszcz!
I lubię z nim płakać,
nasze łzy zlewają się ze sobą.
Niezauważalnie.
Ludzie nie mogą
odróżnić kropli spływającej po policzku
od tej wyciekającej z kącika oka.
A najbardziej lubię deszcz
gdy wleje w mój sweter cały swój ciężar.
Gdy przesiąknę nim
czuje się jak ożywione jezioro.
Takie wolne, ciche, głębokie, spokojne,
uśpione.
Myślę wtedy, że nie chcę umierać.
Głównie dlatego,
że pewnie w piekle nigdy nie pada.
|
|
|
Odważysz się kroczyć tą samą drogą, co ja?
|
|
|
Staczam się równią pochyłą ruchem jednostajnie przyspieszonym, wahadłowym do końca.
Świetnie ujęte, nieprawdaż?
Tak sformowana śmierć czuje się okratowana naukowym językiem.
Bagnem ludzkich formułek. Definicji.
Może dlatego aż tak bardzo nie dociera do niej co ze mną wyprawia.
|
|
|
Kiedy wreszcie przyznam się przed sobą jak bardzo zawiniłam?
Jak zniszczyłam sobie życie?
Jak skalałam je , splamiłam , pogniotłam i deptałam.
Jak poniżałam swoją człowieczość.
Jak karciłam ją za to, że jestem.
Kiedy uderzy we mnie w końcu strumień nagromadzonych skaleczeń i zadrapań.
Denerwuję się.
To wszystko wisi pod sufitem.
Skrapla się.
Chcę odejść teraz, czując ten ciężar.
Czując spoczywające na barkach opuchlizny i siniaki.
Ściany się walą a ja
przygnieciona płaczę w dywan.
W rękawy.
W pustkę.
Płaczę, bo ciężar miażdżąc kości rozdarł serce.
Rozdarł dusze , płuca, wątrobę , nogi , nerki.
Ale dotyk ciszy nadal mnie pali.
Nie dogniótł mnie do podłogi.
Głupia, ślęczę pod skałą występków.
Diagnoza okrutna, wprost proporcjonalna do skradzionych grzechów
- będziesz żyć -
zachichotało lustro.
|
|
|
|