Z każdym, kolejnym uderzeniem serca bolało coraz mocniej. Z każdym dniem piękne wspomnienia zamieniały się w koszmar. Każdej nocy miałam wrażenie, że cała ta historia jest snem, z którego za chwilę się obudzę. Przeglądając rodzinne zdjęcia, co noc zasypiając wtulona w jego koszulę, żyłam nadzieją. Nadzieją, że może jeszcze wróci. Że wejdzie do mojego pokoju, uśmiechnie się i powie to swoje "jestem córuś". Że pewnego ranka, gdy nie będę chciała wstać z łóżka dobrowolnie ściągnie mnie z niego siłą mówiąc, że dzisiejsze popołudnie spędzamy razem. Że przytuli mnie bez powodu, tak cholernie mocno i powie jak bardzo mnie kocha. Dziś widzę go tylko w snach, nie słyszę jego głosu, nie czuję jego zapachu ani ciepła. Cierpię. Dokładnie 365 dni temu, tamtego listopadowego wieczoru, kiedy z drzew spadły ostatnie liście, a ziemię pokrył śnieg, pochylałam się nad jego ciałem. Ostatni raz dotykałam palcami tych warg, tych powiek... Nie płakałam. Byłam pusta w środku.
|