[cz. 2] Wybiegłam z domu, porywając z komody kluczyki od auta. Chciałam dostać się do szpitala jak najszybciej. Po drodze nie interesowały mnie znaki, czy ograniczenia. Bałam się jak cholera. Serce miałam prawie przy gardle. Nie widziałam drogi, zasłaniały mi je łzy, które zalewały mi twarz. Na liczniku 220 km/h, więcej nie dam rady. Cholera. W końcu jest po prawej szpital. Coraz bardziej się boję. Ręce mi się trzęsą. Nie potrafię opanować nerwów. Wjeżdżam na parking i obsesyjnie szukam pierwszego lepszego miejsca. W końcu parkuje i biegnę w stronę szpitala. Recepcja. Oni nic nie wiedzą. Proszę czekać. Czekanie jest najgorsze. Jakiś dziadek z boku próbuje mnie pocieszyć, że wszystko będzie dobrze. Cholera. Co on może wiedzieć? W końcu idzie jakiś lekarz. Pytam się o Ciebie. Lekarz zatrzymuje się, przygląda mi się i pyta ' pani jest z rodziny? '. Cholera. 'Tak, jestem jego narzeczoną' - pada z moich ust odpowiedź. Przecież kiedyś byliśmy zaręczeni, pamiętasz? || refleksja
|