Każdy kolejny dzień jest coraz bardziej szary, spędzam go z pozornym uśmiechem na ustach, aby nie odkryli moich łez, niby otoczona ludźmi a jednak tak bardzo, bardzo samotna. Nowe kroki stawiam powoli, jakby ta wędrówka nie miała mieć końca, bo przecież go już nie posiada. Nie mam już celu do którego uparcie staram się dotrzeć, nie mam już marzeń do spełnienia albo inaczej marzenia pozostały ale brak mi wiary w to że kiedyś się spełnią, a słowo nadzieja brzmi w moich ustach dziwnie obco i pusto. Nie mam nadziei, nie wierzę w lepsze jutro, nie wierzę w żadne jutro, ta rutyna powoli mnie zabija a w połączeniu z kacem moralnym nie daje mi zasnąć, miotając gdzieś w moich myślach cały ten rachunek sumienia i pozorny żal za grzechy. Siadam na balkonie, odpalam papierosa i staję twarzą w twarz z ta szarą rzeczywistością, która bez żadnych skrupułów szepcze mi na ucho, że nie mam już nic.
|