Wstaję i siadam po turecku na środku pokoju. Wygodnie moszczę się na miękkim dywanie, skąpanym w srebrnej, księżycowej poświacie. Zawsze tak robiłam, odkąd tyko pamiętam. Zawsze, gdy tylko było mi źle. Po prostu siadałam w świetle księżyca i rysowałam. Przelewałam na papier swoje rozterki, uczucia, żale i strachy. Czasami skrobałam coś, co szumnie nazywałam wierszem, albo śpiewałam. Dzisiaj jednak żaden sposób nie działał. Głos niebezpiecznie się trząsł, poezja umarła, a spod ołówka wypełzały tylko demony...
|