Stała w oknie, kiedy wjechał na podjazd. Wskazówki pokazywały jedenastą godzinę. Minęła chwila, i usłyszała kroki. Potem drzwi otworzyły się. Wiedziała, że wszedł przez garaż. - Kochanie? - rozbrzmiał po domu jego mocny, męski tembr. - Jestem - odpowiedziała prawie szeptem, dalej patrząc w okno. Z oddali doszedł do niej dźwięk rzucanych kluczy. Wzdrygnęła się. Ciarki przebiegły jej po plecach. Przymknęła oczy, chcąc przywrócić utraconą równowagę. Ciągle obejmowała w dłoniach szklaneczkę whisky. - Kochanie... - tym razem w tonie jego głosu nie było pytania. Bardziej brzmiało to jak ulga. Stwierdzenie, że jest i czeka. Bo była. I czekała. Jak zawsze od sześciu lat ich małżeństwa. Objął ją czule i pocałował. Uśmiechnęła się, czując jego zimny policzek. Gdy ją dotykał ciągle odczuwała to łaskotanie w podbrzuszu. Czasami bała się, że mąż tak uskrzydli jej serce, że ono odleci a ona umrze. Sama. Bez niego.
|