zamiast ogromnego słoika nutelli męczę mandarynki i oglądam titanica. nie, nie płaczę. wybieram wciąż te same sceny. sam początek filmu, gdzie poznają się. plują, tańczą i piją. gdzie są szczęśliwi. obierając trzecią już mandarynkę tworzę sobie nowe zdanie na temat miłości, która przecież nigdy nie powinna się rozdzielać. śmieszne? śmieszne jest to że żałośnie nie potrafię zapomnieć o kilku miesiącach z mojego życia. że nie potrafię, od tak, wejść do domu z uśmiechem i powiedzieć że było dobrze. że nie mogę tak po prostu usiąść na parapecie i czekać na jego przyjście. to głupie, bo przecież wiem że dzwonek nie zadzwoni. że nie rzucę się w jego ramiona, a on nie obejmie mnie w pasie, ale mimo wszystko, jak ostatnia kretynka. siedzę i wyrabiam nową nadzieję na miłość. na jego powrót, z którego i tak bym nie skorzystała. wariatka? nie. ja po prostu kocham zemstę. zmieszanie na jego twarzy i ego, które właśnie zaliczyłoby zgon. /happylove
|