 |
Przychodził nocą. Zabierał jej włosy śpiace w mroku. Zabierał bursztynowy półksiężyc brzucha. Zanurzał się w niej jak chrząszcz w płomiennej nasturcji. Zamykał ją w dłoniach ciasno, szczelnie. Nie czuł, że się wymyka. Nie słyszał jak odchodzi. Nie stukały obcasy zielonych pantofli.
|
|
 |
Pocałunki czarne, oplątane ciasno sznurkami lotów nietoperzy, żeby nie uciec.
|
|
 |
Będę z tobą, gdy nadejdzie mrok.
|
|
 |
Pocałunki, krople słońca. Nieskończoność, pachnie macierzanką. [...] Poza nimi nie ma ani ziemi, ani nieba, ani samotności.
|
|
 |
Patrzysz prosto w słońce. - powiedział. - Oślepniesz. - Milczała. Zamknął jej powieki palcami, jak się zamyka zepsutym lalkom albo umarłym.
|
|
 |
Poszli przez rowy kaczeńców żółtych, pełne przez płoty z księżycowego drutu, nad zielony staw.
|
|
 |
Zziębnięci, pod przydrożną kapliczką, w noc, kiedy fiołki z zimna dygocą, zawijali się szczelnie ciepłem swoich ramion. Wiatr strącał im na głowy gwiazdy, które osiadały we włosach jak szron.
|
|
 |
Na ulicy krzyk człowieka. Zawisam na nim jak na nitce dzikiego wina. Urywa się. Spadam. Księżyc wyciąga na ratunek białe zimne ręce. Jeżeli nie przyjdziesz, wyciągnie mnie za włosy przez okno.
|
|
 |
Nie przekonam się, czy tak samo jak ja słyszysz szelest skrzydeł sowy. Nigdy nie dowiem się tego, choćbym oglądała twoje palce pod słońce albo dotykała ich wargami.
|
|
 |
Nie wiedział, że ona boi się zabitych drzew zamienionych w meble i podłogi patrzącej na nią ironicznie zmrużonymi szparami.
|
|
 |
Dopiero późną nocą, przy szczelnie zasłoniętych oknach gryziemy z bólu ręce, umieramy z miłości.
|
|
 |
Czekała na uśmiech, po którym mogłaby przejść na drugi brzeg, gdzie jest ciepło i kwitnie tatarak.
|
|
|
|