Zawiera się jednym słowem w wiernych rzekach czekań, w koralikach ucieczek skapujących bezładnie spomiędzy splotu sznurowań ust i powiek, po wiek, nie powiem, nieostatni. Gmatwa mi i zaciera ogląd szerszy, skądinąd niewąski, parapet, co przybrał odcień rozgrymaszonego nieba.
Rozrzucam się po trawie, wszak po-trafię, wpośród czterobezlistnych niekonicznyn, trzema kończynami.
Ponad nami przepływały chmarami, nas, nad chmurami, nieba.
|