nikt nie nazwałby tego końcem świata, ale mi w pierwszych sekundach właśnie na to wyglądało. jakby to był koniec. jakby cały świat runął, przygniatając mnie cegłami, pralnią z brudną bielizną, framugami drzwi i okien. problemami innych ludzi, ich kilogramami i własnymi pechowymi losami. nie mogłam złapać tchu, jakby moje klatka piersiowa była porozrzucana po kątach z kawałkami serca. zmiażdżona, nienadająca się już do funkcjonowania, a jednak - musiałam zmusić się do równego marszu. to śmieszne. jak miałam po tym wszystkim tak po prostu wrócić do swojego mieszkania i spojrzeć życiu w oczu? jak miałam żyć bez własnego serca? bez własnego zagubionego sensu? /happylove
|