Gdzieś przy końcu ciemnej, ślepej uliczki o 4 nad ranem przyciągałam Cię do siebie, rytmicznie poruszając ustami, siedząc na sypiącym się już parapecie z nogami na Twoich biodrach. Wziąłeś mnie nagle na ręce, wtapiając twarz we włosy krzyczałeś, że zaraz się wywalimy bo będzie stopień a nic nie widzisz. Stopień oczywiście był i polecieliśmy do przodu prawie się wywalając, ale utrzymałeś mnie, jak zwykle kiedy tego potrzebowałam.
|