któregoś wieczoru pękł jak najzwyklejsza bańka mydlana. to nie było w jego stylu. potrafił zamaskować uśmiechem wszystkie wołania serca, czy rany jakie tliły się w jego duszy. nie okazywał uczuć, bojąc się o wyciekniecie informacji jak dziecko przed przed ciemnością. zawsze nosił tą arogancką maskę ze śmiałym 'cześć' na ustach. aż do tego momentu. do tej ósmej dwadzieścia pięć kiedy z bezradności stłukł kubek, a w oczach pojawił się ból. szczery i tak ogromny. nie mówił nic. nie musiał. rozumiałam go bez żadnych zbędnych słów. ignorując własną dumę i opinie przytulił się wołając niemo o pomoc. ja zawzięcie tuliłam go do swojej koszulki czując się w końcu potrzebna, jednocześnie walcząc z uniesieniem jego brody i zasmakowaniem tych cholernie intrygująco wyciętych warg.
|