Zadzwonił budzik. Szatynka otworzyła swoje bladobłękitne oczy i poszła się ubrać. Zachowywała się mechanicznie - myła twarz, zęby, brała prysznic, wiązała ręcznik, szła do szafy. Wyjęła dużą szarą bluzę i zwykłe podarte jeansy, założyła na nogi buty i wyszła z domu. Zapomniała się umalować i uczesać. Zapomniała nałożyć sztuczny uśmiech na twarz. Było jej obojętne, gdzie pójdzie i czy przypadkiem kogoś nie spotka. Chciała być jedynie sama. Nogi poprowadziły ją do parku, który wczesnym rankiem był osnuty srebrno-szarą mgłą. Liście z drzew pospadały i utworzyły zasnuty poranną mgłą dywan. Czuła się przytłoczona tym krajobrazem. Usiadła na ławce, na której rozmawiała z nim tak wiele razy. Na brązowej odskakującej farbie był wydrapane serduszko. Pogładziła je palcem, a z oka poleciała pojedyncza łza. W połowie szlaku dziewczyna starła kroplę i wytarła ją w rękaw bluzy. Nie chciała być słaba, ale nie potrafiła być twardą bezuczuciową bryłą lodu ll. Sev.
|