któregoś jesiennego południa, między spadającym liśćmi klonu uśmiechnął się do mnie.
dłonie, choć szczelnie opatulone rękawiczkami zaczęły marznąć, a równomierny dotąd oddech przyspieszył.
przedstawił się lekkim głosem, a moje serce wyrywało się z piersi, jakby chcąc zapytać,
czy przyszedł po to, aby się nim zaopiekować
|