Ulepiłam skrzydła z wosku i piór
delikatnie kształtując jako rzecz piękną.
I użyteczną
Śnieżnobiałą.
Bladożółtą.
Błyszczącą niczym oczy kota.
I przywiązałem skrzydła do moich wątłych, zrodzonych z ziemi
ramion, i znalazłem miejsce na wysokiej skale, by zrzucić siebie.
Minę morze, ostrożnie, by nie zmoczyć piór,
Minę nisko, z dala od słońca, i nagle polecę, polecę.
Nagle przestrzeń staje się bezpieczna,
a noc nadejdzie ciemna.
Jeśli nie wzniosę się, jak poznam wszechświat?
W jaki sposób dowiem się, co kłamie w środku? We mnie?
Dla świateł gwiazd jest blady i daleki.
Gwiazdy kaleczą ciemność, choć nie są gorące.
Więc ja pragnę wzbić się do oświetlonego błekitem nieba
I bliżej słońca, aż poczuję, jak wosk
kapie, topi się i sączy do morza nieruchomej szklanej wody.
A jednak nieustraszony lecę wprost do słońca. Wprost
do syna.
Zostanę złapany? Czy rozpłynę się w morzu pode mną? | ?
|