Obok siebie miałem grecką rzeźbę, ale żywą, poruszającą się leniwie pod pieszczotą moich rąk, z biodrami wygiętymi w kształt starożytnej amfory, z długimi, idealnie gładkimi udami, z rozrzuconymi ramionami i zamkniętymi oczami, jakby spała. Podnosiłem się niekiedy, by sprawdzić, czy nikt nie nadchodzi, ale wokoło było tylko morze, wydmy i nurkujące w falach ptaki. Nagle wszystko stało się dla mnie łatwe i proste. Umiałem już tchnąć życie w to leżące obok mnie ciało, a ono mi je oddawało ustokrotnione. Nie musiałem już odbywać długich wędrówek w pogoni za własnym, nieuchwytnym zadowoleniem: ono samo ustawicznie mnie nagliło, a ja marzyłem tylko, by ciepłe i delikatne, bladoróżowe siedlisko jej rozkoszy pozostawało jak najdłużej w zasięgu moich warg.
|