Potrzebowałam tego bezkresu, zabiegu, retorycznego, co ulecza dusze, co ociepla permanentnie zziębnięty naskórek, splot tęczówek o nieokreślonym odcieniu, między balansującą bielą w skali szarości, atakiem duszności w zapiętym na trzeci od końca, topniejący od słońca guzik.
Wszak w miękkości kociego futra, w jasnookreślonej naturze chodnika, w zamurowanych oknach i wyważonych drzwiach, nieuważnych słowach, po stokroć łatwej się odnaleźć.
Niż zgubić w galerii obrazy. W mnogości sztuczności. Tej pochodnej sztuki. Gorzkiej nauki.
Srebrzystością podziemi, światłocieni wszechświata. Zapłata, za czas nieistnienia.
|