To nie tak, że dałam radę. Że z własnej, nieprzymuszonej woli odsunęłam się od niego. To nie był wybór, nazwałabym to przymusem, 'koniecznością' by jeszcze przetrwać. Przecież czułam jak powoli tracę wszystko, odchodzę zostawiając wszystkich bliskich mi osób.. Przez Jego obecność odsuwałam się z każdym dniem bardziej, od tych, na których zależy mi najmocniej na świecie. Najgorsze są jeszcze dni, gdy jesteśmy sami. Gdy przechodząc pustym korytarzem, nagle widzę Jego twarz.. Wokół nie ma nikogo, nie słyszę żadnych głosów, śmiechów.. tylko jego oddech. Czuję jak łapie mnie za rękę, jak przyciąga do siebie - z tą samą siłą jak wtedy, gdy byliśmy cholernie szczęśliwi. Nie potrafię wciąż zrozumieć jednego - dlaczego ja wciąż uczestniczę w Jego życiu? / unvai
|