Jedno było w tym cudowne: nie umarłam. Czułam potworny ból - promieniował z klatki piersiowej ku kończynom i czubkowi głowy - ale jakimś cudem go znosiłam. Mogłam z nim żyć. Zauważyłam też, że to nie ból osłabł od września, tylko raczej ja sama stałam się silniejsza. Coś, z czym zetknęłam się w Port Angeles - może zombie, może halucynacje, może adrenalina - sprawiło, że nareszcie się wybudziłam. Po raz pierwszy od czterech miesięcy nie wiedziałam, co może przytrafić mi się nazajutrz.
|