Na palcu lewej dłoni noszę pierścionek z diamentem. Wiosną podarował mi go ten, który miał być jak wieczność. Przeminął, zanim zdążyło nadejść lato. Bardzo chciałam, aby chociaż raz ogrzał ten diament, biorąc mnie za rękę i nie myśląc o tym, że zauważą to inni. Był zbyt publiczny, aby zrobić to publicznie. Czasami, raniąc się przy tym, dotykałam tego diamentu opuszkami palców prawej dłoni. Bolało dopiero wtedy, gdy zaczynało się zrastać. Ojciec kupił mi kiedyś na jarmarku w Kazimierzu watę cukrową i przezroczyste szkiełko oprawione w cienki pasek blachy. Gdy ściskał moją rękę, to czułam, jak puchną mi palce, oczko się topi i tworzymy z ojcem jedność. Pierścionek ten - pogięty i zaśniedziały kawałek pamięci
zamkniętej w zeszklonej łzie - leży w kartonie z pamiątkami po ojcu. Gdy zamykam oczy i biorę go do ręki, to wydaje mi się, że ciągle rozgrzewa mnie ciepłem jego dłoni.
|