...w moim śnie wirowały liczby...ułamki sekund dryfujące jak płytki w promieniach Słońca...liczby przesłony zamykające się jak ostrza wokół czarnej źrenicy oka aparatu...sto dwadzieścia jeden to numer przesłony...numer domu, w którym mieszkałam w Paryżu...choć powinien to być ułamek...jedna sto dwudziesta pierwsza sekundy...cząsteczka czasu...tak samo z tysiącami...jedna tysięczna...fragment fragmentu...ale dwadzieścia dwa?...co to ma być?...potem cyfry ułożyły się w samolot...za chwilę się rozpadły...ja wylądowałam na kryształowej geoidzie w la Villette...i przyglądałam się sobie...tej z drugiego planu...i wtedy...
...nie było mnie na żadnym z dwóch planów...aparat sam robił zdjęcia...ale było tak cicho, że migawka wydawała się zbyt hałaśliwa...obudziła mnie...teraz drżę, a dwadzieścia dwa nadal tłucze się po mojej głowie..
|