|
Prócz wciąż trwającej terapii, żałosnego użalania się nade mną nauczycieli, duszącej wręcz temperatury na zewnątrz, pozostała mi jeszcze ona - mama. Wiem jak wiele dla mnie zrobiła i ile poświęciła. Zdaję sobie sprawę z tego, że właściwie dzięki Niej wyłącznie, wciąż tu jestem. Nie przesadzę mówiąc, iż przywróciła mnie do życia. Mam nadzieję tylko, że kiedyś zdołam to docenić.
|
|
|
Pozostało mi już zaledwie wypełnienie pustką, jakkolwiek irracjonalnie to brzmi.
|
|
|
Dziękuję, mamo. Zaczynając od początku - bo dałaś mi życie, które już zakończyłem, ale to nic. Bo byłaś, kiedy je kończyłem. Bo trzymałaś mnie za dłoń w którą było mi tak zimno i choć nie miałaś ze mną żadnego kontaktu, wiedziałaś co robić. Bo starasz się mnie zrozumieć, choć w minimalnym stopniu. Bo zapewniasz co dzień, każdego poranka i wieczoru, że akceptujesz mnie i kochasz, kimkolwiek bym nie był. Jesteś moim najważniejszym aniołem.
|
|
|
Siedzisz na przeciw mnie krzyżując na fotelu nogi. Masz na sobie jedynie skąpą koszulkę, a chłodne powietrze docierające przez otwarte okno, pobudza Twoje ciało. Czerwień Twoich paznokci kontrastuje z papierosem, którego chwilę później gasisz wolnym ruchem w popielniczce. Tak mocno jak nigdy dotąd pragnę Cię. I wiem, że to nie rzeczywistość, lecz uśmiecham się i idę ku Twojej wyimaginowanej podobiźnie, skoro tylko tak mogę Cię mieć.
|
|
|
Dobrze Mu życzyli. I to nie żaden sarkazm - wbrew wszystkiemu ciągle miał to pierdolone wsparcie, wszyscy skupiali się na nim, on był tą nadzieją. Problemy? Ze wszystkiego się w efekcie wykręcał. Zebrane baty, w nikłym stopniu, bo zawsze ktoś brał coś na siebie, odbierając mu wszelkie piekło. Szukał jednak tych cholernych spin. Wszędzie. Boruty czy sapanie na imprezach do obcych kolesi. Chodził z tym podbitym okiem i szczerzył zęby. Bajerował, on trzymał wodze wszelkich relacji i on decydował której nocy która dziewczyna wyląduje w jego łóżku. Nie miał uczuć? Każdy ma. On miał trochę pogubione. Chore. Zakażone dziwną substancją. Trucizną, która z czasem miała sprowadzić go do punktu kulminacyjnego... I jestem. Jestem pasożytem powstałym z otrutego organizmu tamtego chłopaka.
|
|
|
Uważają to za namiastkę psychozy - dlatego nie muszę ruszać się z domu, a to nauczyciele przychodzą do mnie na prywatne lekcje. Mama płacze po nocach, a ja nie rozumiem, bo teraz przecież żyję, wszystko w porządku. Ojciec zapomina o rzeczywistości - niedługo przywitam go w tym psychicznym świecie. Przerażam. Nie chcą mnie tu. Pewnie wkrótce i Wy przestaniecie mnie chcieć na tej stronie. Trudno. Potrzebuję pisać, muszę wylać z siebie każde z tych uczuć.
|
|
|
Na tym etapie zdaję sobie sprawę, że nawet gdybym chciał wrócić, nie mógłbym. Nie przyjęliby mnie. Choć kiedyś nazywaliśmy się przyjaciółmi, nie potrafiliby. Nie daliby rady żyć koło mnie po tym wszystkim co zrobiłem i co powiedziałem. Nie umieliby egzystować z osobą, którą się stałem. Jestem ich zmorą i odbieram wrażenie, że właściwie to pochowali mnie w swoich myślach. Razem z każdą spędzoną razem imprezą i każdą kminą - bo po prostu nie potrafili zaakceptować tego co stało się z moją duszą.
|
|
|
Jak nieprawdopodobnie wyglądają umierające anioły.
|
|
|
Coś spektakularnego było w naszym związku. Nawet nie wiem czy mogę nazwać to związkiem - ale tak po prostu to odbierałem. Zapytałbym Cię, czy mogę, lecz wybrałaś. Rozstanie. Rozdzielenie ścieżek, mojej i Twojej. Wracając do nadzwyczajności naszej relacji, byłaś pierwszą osobą, która w tak wielkim stopniu rozumiała moje potrzeby, która trzymała dystans i ani razu nie odważyła się na jakiekolwiek zbliżenie. Czułaś to, a ja widziałem w Twoich oczach, że czujesz. Chciałaś mnie zabić. I gdybyś miała dostęp do prochów, nafaszerowałabyś mnie nimi. Mając heroinę zafundowałabyś mi złoty strzał. Trzymając w ręku nóż wyryłabyś na moim sercu swoje imię. Bo gdzieś podświadomie, oboje wiedzieliśmy, że łączy nas miłość. Cóż za różnica czy do siebie, czy śmierci...?
|
|
|
Jednej rzeczy w klinice nie potrafiłem znieść - wspólnych chwil. Momentów, kiedy w którejś z sali czy w ogrodzie, do którego w końcu zmusili mnie wychodzić, spotykałem ludzi nie takich jak ja, a zupełnie innych. Ja chciałem skończyć z życiem, a im życie odbierano. Ja wyciągałem je jak najmocniej przed siebie i próbowałem rzucić w przepaść. Oni trzymali je kurczowo prosząc o jeszcze trochę czasu...
|
|
|
Poznałem tam masę osób, ale ta jedna - była szczególna. Zbyt krucha na to miejsce, zbyt mała. Potem poznaliśmy jej mamę, która w amoku i przerażeniu całej tej sytuacji, opowiedziała nam całą historię tej dziewczynki, która wcale nie chciała się tam znaleźć - ani tam ani w tym świecie ponad. Cholerne leki, które były zbyt dostępne i które, nieświadoma skutków, połknęła. Przez wszystkie dni obserwowaliśmy, niespotykany tam, błysk w jej niebieskich oczach. Gdy gasły, padał deszcz. Niebo płakało pomyłką Boga, który zabrał dziecko chcące życia.
|
|
|
Dla mnie nie ma przyszłości. Nie widzę jej, jedynie czasem ktoś wspomni o niej, chcąc dodać mi pewności, że muszę starać się o każdą sekundę teraz, żeby później wszystko mi się nie posypało. Nie potrafię. Idę ulicą, marząc by szybko jadące auto nie zauważyło mnie na pasach. Leżę w łóżku po zmroku i zastanawiam się czy może dane będzie mi się nie obudzić. Patrzę z upragnieniem na drzwiczki od kredensu w którym rodzice pozamykali wszystkie leki. Alkohol powylewali. Tak jakby to coś zmieniło, jakbym nie mógł zdobyć wszystkiego sam. Brak mi tylko odwagi na ten drugi raz - bo prócz tego, że było cholernie pięknie poza faktem, iż przeżyłem, musiałem patrzeć na płaczącą matkę, a to gorsze niż jakiekolwiek życie.
|
|
|
|