Mam dwadzieścia pięć lat,
a moje życie zamyka się w siedmiu dniach.
Jeden z tych siedmiu dni,
jest dniem moich urodzin.
Jeden z tych siedmiu dni,
będzie dniem mojej śmierci.
Żyłem a właściwie spałem,
w poniedziałek wtorek środę
czwartek piątek sobotę niedzielę.
Był to bardzo dyskretny sen,
z zachowaniem wszelkich niezbędnych pozorów życia.
Obudziłem się nagle na widok pięknej lalki.
Obudziłem się na pogrzebie brata.
Na biodrach dziewczyny.
Na własnym weselu.
Mam dwadzieścia pięć lat
i jeszcze kilkanaście może kilkadziesiąt razy,
budziły mnie wstrząsy zgrzyty przenosiny
z jednego łóżka domu do drugiego.
Obecnie coraz rzadziej się budzę.
Tutejsze powietrze górskie sprzyja moim snom.
Prowincja porusza się koło mnie na palcach,
a siedem nianiek tygodnia kołysze mnie
i zawodzi wciąż jedną i tę samą kołysankę.
|