Kiedy wreszcie przyznam się przed sobą jak bardzo zawiniłam?
Jak zniszczyłam sobie życie?
Jak skalałam je , splamiłam , pogniotłam i deptałam.
Jak poniżałam swoją człowieczość.
Jak karciłam ją za to, że jestem.
Kiedy uderzy we mnie w końcu strumień nagromadzonych skaleczeń i zadrapań.
Denerwuję się.
To wszystko wisi pod sufitem.
Skrapla się.
Chcę odejść teraz, czując ten ciężar.
Czując spoczywające na barkach opuchlizny i siniaki.
Ściany się walą a ja
przygnieciona płaczę w dywan.
W rękawy.
W pustkę.
Płaczę, bo ciężar miażdżąc kości rozdarł serce.
Rozdarł dusze , płuca, wątrobę , nogi , nerki.
Ale dotyk ciszy nadal mnie pali.
Nie dogniótł mnie do podłogi.
Głupia, ślęczę pod skałą występków.
Diagnoza okrutna, wprost proporcjonalna do skradzionych grzechów
- będziesz żyć -
zachichotało lustro.
|