Moje życie było jak domek z kart. Tak kruche i tak niebezpieczne. Rozsypywało się już wiele razy, ale On wiele razy przychodził i układał ten domek na nowo. Jego dłonie były tymi, które wykonywały jedynie te ruchy, które potrafiły budować. Nie niszczyć. Wszyscy inni potrafili jednym ruchem zmącić wszystko, całą podstawę, którą udało mi się samej postawić... On potrafił przyjść i dobudować kolejne piętra, nie martwiąc się tym, co ten czyn spowoduje.
Ale... Czy właśnie teraz przyszedł ten moment? Moment, w którym i On postanowił opuścić swoją budowę, uznając ją taką, na którą nie warto tracić czasu? Uznając mnie za kogoś, o kogo nie warto się już troszczyć?
|