 |
muzyka jest jak respirator - podtrzymuje sygnał. ten hiphop płynie w żyłach, nadal pozwala żyć nam.
|
|
 |
wewnętrzny głos wciąż pcha nas tam, gdzieś poza horyzontu linię, poza życia plan. idziemy tam, gdzie prowadzi nas czas. ręce w niebo wznoszę, aby dotknąć gwiazd.
|
|
 |
wrzucam luz, bo na chuj mam się spinać? jebać to nie mój klimat, ich życiorys to kpina, bo to nie jest moja wina, że w życiu im nie wyszło. jebać fałsz, jebać kłamstwa i cały ten rynsztok.
|
|
 |
czas, uciec daleko gdzieś, gdzie mógłbyś spojrzeć na to wszystko wstecz. dokąd pędzi ten świat? pierdolony cyferblat.
|
|
 |
tak się zdarza, nagapiłem się wystarczająco. wokół szyi wiążesz krawat, ja cieszę się wolnością.
|
|
 |
dobrze, że nie wiesz co u mnie, bo pękło by Ci serce.
|
|
 |
czas spierdolić wszystko jak leci.
|
|
 |
zaciągam się głęboko dusząc nasze wspólne wspomnienia.
|
|
 |
pytasz co u mnie? trochę się pozmieniało, swoje rozjebane życie powoli układam w całość.
|
|
 |
przychodził - przychodził z czekoladą ukrytą za plecami, kiedy miałam zły humor, z miśkiem lub kwiatami, kiedy wypadało jakieś święto, choć zazwyczaj owe "święto" unaoczniał sobie sam, ze łzami w oczach, gdy sobie nagle, ni stąd ni zowąd, nie radził. karmił mnie swoim bólem, ja częstowałam Go wylewnymi zażaleniami na los. scałowywał moje cierpienia, obiecując, iż kiedyś wszystko stanie się proste i już nic nie stanie nam na przeszkodzie. marzył. opowiadał mi o przyszłości, o sobie i o mnie, i o naszych dzieciach, i o obiadach, które potulnie przygotuję - czego wizja za każdym razem kosztowała go przyjęciem uderzenia w żebro. i ten dzień. parny, letni poranek, ptaki rozpoczynające swoje arie, wspinające się słońce. Jego wargi, jak zwykle ułożone w uśmiech. i oczy, zamknięte oczy. zawsze opisywałam też oddech: ciężki, przyspieszony, gasnący, słaby. lecz Jego oddech już nie drażnił mojego policzka.
|
|
 |
druga w nocy. dym z papierosa nagle zamiast uspokajać, zaczął dusić. wódka paliła w gardło, zamierała w nim, zaciskała się na krtani. krzyczałam, lecz wciąż panowała grobowa cisza. nagle ten łoskot w piersi, nagle wspomnienia wypełzające z każdego kąta, zaklęte w każdym płatku kurzu, w każdym milimetrze sześciennym powietrza.
|
|
 |
- wyrzuć to, nie będę się powtarzał. - mruknął z gniewem, wiercąc mnie spojrzeniem na wylot. czekał, a ja jedynie zaśmiałam Mu się w twarz. - chcę nabyć tego cholernego raka płuc. chcę, choć ten jeden raz, być taka jak reszta, nie wyróżniać się. na coś trzeba umrzeć, nie? a ja bardzo, bardzo nie chcę, żeby po mojej śmierci wspominali: "ta, która umarła z miłości", bo dla mnie to raczej: "umarła przez Ciebie". - zaciągnęłam się podczas, kiedy mruknął coś o tym, że bredzę. - nie mogą kojarzyć mnie z Tobą. niech kojarzą mnie z tym rakiem, z fajkami i zdemoralizowaniem, bluzgami i wyparzonym językiem. byle nie z Tobą. nie z człowiekiem przez którego nie warto, wręcz nie wolno umierać, a który zrobił wszystko, by nie było najmniejszego sensu, aby żyć. skutecznie.
|
|
|
|