To było tak, jakbym szła po chodniku w jakiejś dzielnicy na przedmieściach, nadepnęła na którąś z kolei płytę, ta płyta się odsunęła i wtedy zaczęła spadać w jakąś nieskończoną czerń, otoczona migotaniem gwiazd. A potem czekała, aż mnie z powrotem wyrzuci na ten sam chodnik, od którego to wszystko się zaczęło, gdzie będą sójki na słupie telefonicznym, wąż polewający trawnik po drugiej stronie ulicy i ja sama, być może z rozciętym kolanem albo siniakiem na ręce - dowodem, że coś się wydarzyło, ale że to coś nie było aż takie poważne, jak sobie wyobrażałam. Ale jednak tak się nie stało. Po prostu dalej spadałam.
|