Zobaczysz, Bóg cię kiedyś zabije. Za to, że masz skórę, której on nigdy nie dotknie, nie dowie się jak smakuje. I za to, że to moja, nie jego twarz odbija się w twoich oczach. A fioletowy blask, gdy szepczesz, wtulona w moje ramiona, leciutko tli się w powietrzu, zostawiając za sobą smugę dymu, jak wąską ścieżkę przez mrok, po której pełznie za nami jego zazdrosny wzrok. Mnie też Bóg kiedyś zabije. Tak bardzo będzie mu żal, że jest wszędzie, więc nigdzie. Że się nie dowie, co znaczy całować twoją szyję. Tak bardzo by chciał, żebym się tobą znudził, przesiadywał nad wódką albo w pracy. Żebyś w łóżku wieczorem wolała się odwracać, by jak najszybciej zasnąć. Żeby wszystko to w porę wystygło i zgasło. A miłość żeby się stała tylko kolejną rozpaczą. Po to, by on mógł się czuć mistrzem i władcą świata. Więc kiedyś Bóg mnie zabije, zobaczysz. Za to, że moje palce zanurzają się w tobie.
|