|
nieswiadomosc.moblo.pl
i obrzydził mi świat ten w wersji bez niego. ten bez dwóch kubków kawy zamiast jednego ten bez pocałunków w gorącej parze nad nimi. świat pozbawiony kolorów słońca
|
|
|
i obrzydził mi świat, ten w wersji bez niego. ten bez dwóch kubków kawy, zamiast jednego, ten bez pocałunków w gorącej parze nad nimi. świat, pozbawiony kolorów słońca, które obiecywało nowy, pełen możliwości dzień. bez gwiazd, które niegdyś nazwane naszymi imionami - teraz były jedynie błyszczącymi punkcikami na czarnej mapie nieba. zabrał ze sobą cały sens, jakby po prostu spakował go do reklamówki i biorąc pod pachę, wyszedł. i jego perfumy, które zawsze dopełniały wizerunek łazienkowej półki, zniknęły. szafa opustoszała, zabrakło w niej jego koszul. w końcu, pozbawił mnie nawet wspomnień. wpakował je do walizki, wraz z tym swoim ulubionym kubkiem, wraz z rysunkiem Drogi Mlecznej, wraz z sensem, ubraniami i tymi drogimi perfumami. zabrał wszystko. nawet zdjęcia. i serca też, nie oszczędził. /nieswiadomosc
|
|
|
gdzieś, którejś z bezsennych nocy. między drugą trzydzieści trzy, a trzydzieści cztery. dopadła mnie silniej, niż mogłabym to wytrzymać. a jednak, naparła z każdej strony, z zewnątrz, od wewnątrz. przez okno. niepojęta sercem samotność, nieuchwytna, na pozór. złapała mnie mocno i choć uderzałam rękoma, młócąc powietrze, kotłowałam pościel, nie odchodziła. palce, zimniejsze niż lód, oplatała wokół mojej szyi. jakąś częścią siebie, tą zrównoważoną, chciałam się jej pozbyć, jednak tak dobrze było mi ze świadomością, że właśnie ona, może sprowadzić ubłagany koniec. pozbawiona uczuć, zapomniałabym o nim. zapomniałabym o miłości, którą mnie poczęstował a potem wyrwał z gardła, wraz z sercem. to on zaprosił ją do mojego pokoju. samotność. to on dał jej adres i klucz. zabił mnie, przez pośrednika./nieswiadomosc
|
|
|
zaglądam pod łóżko i za szafę. sprawdzam wszystkie szuflady i półki. tam też nie ma. odsuwam meble, na nic. nie ukryło się też między ubraniami w korytarzu i w żadnej z filiżanek. podnoszę dywan, ale tam również pusto. lodówka, zamrażarka, schowek. i tam nic nie ma. zaglądam nawet przez okno i pod poduszkę. nic. gdzie ja znów je posiałam ? moje szczęście tak bardzo lubi się gubić. ah, nie... zapomniałam. przecież zabrałeś je ze sobą./nieswiadomosc
|
|
|
chowając się pod ciepłą kołdrą, udaję, że mnie nie ma. nie odpowiadam na żadne wołania, te mamy i te własnego sumienia. niedostępna, odgrodzona od całego złego świata, wraz z głównym dyktatorem mojego istnienia - nim. w ciemności łapię płytkie oddechy, minimalne szanse na zaśnięcie, zniknęły gdzieś przed kilkoma godzinami. mimo gorąca i duchoty panującej tutaj, dłonie mam zimne, lodowate wręcz. odpycham od siebie kolejne obrazy, ubarwione wspomnienia, przesycone nienawiścią sylaby. dno jest tak niedaleko, dotykam go czubkami palców. i to okno właściwie jest blisko. a potem chodnik, pięć pięter niżej. wyobrażam sobie siebie, niewysoką brunetkę, leżącą tam na dole, z dziwnie powykręcanymi rękami. przez chwile widzę ją tam, boleśnie rzeczywistą. zaciskam powieki. zniknęła. odsuwając brzeg kołdry, łapię głęboki oddech, póki jeszcze mogę. póki chcę./nieswiadomosc
|
|
|
mówiłeś, że zawsze gdy mi będzie zimno, przyjdziesz i mnie przytulisz. pamiętam dokładnie, jak płonęły ci oczy, gdy to mówiłeś. tak dawno. teraz siedząc samotnie w pustym pokoju, ponad wszystko pragnę twojej obecności. naciągam sweter na zziębnięte dłonie i podchodzę do okna. kilka ruchów i jest otwarte na oścież, wiatr targa firankami niczym welonem nieumarłej panny młodej. przerażająco mroźne powietrze przechodzi przeze mnie jak przez szmacianą lalkę. dociera do wnętrza kruchego ciała i ziębi i tak już zlodowaciałe serce. telepię się, szczękam zębami, powieki zaciskam do bólu. 'zimno mi' powtarzam w myślach, z jedyną gorącą w tym pokoju - nadzieją, że staniesz tak po prostu w drzwiach, i według obietnicy weźmiesz mnie w ramiona. przyjdź, kochanie. dotrzymaj słowa, tylko okna, nie zamykaj. nie pozwól bym ogrzała się do końca. pokochajmy wieczną zimę. jedynie wtedy, nie odejdziesz. nigdy./nieswiadomosc
|
|
|
a może ja po prostu potrzebowałam tej banalności ? kiczowatych prezentów w walentynki, spacerów pod gwiazdami i czułych słówek w deszczu. może właśnie tego tak bardzo mi brakowało ? odrobiny normalności, ciepła i poczucia bezpieczeństwa. zwykłych wypadów na miasto, zwykłego taniego wina na nas dwoje. może chciałam poczuć się jak naiwne serialowe bohaterki ? przeżywać wszystko wraz z przyjaciółkami, obgadywać pierwszy pocałunek, pierwszą randkę. iść na kolejne i zatracać się coraz bardziej. może też chciałam taka być ? i może nadal chcę, uwierzyłbyś ? czytać krótkie, jednak pełne treści smsy, słyszeć 'dobranoc' w słuchawce. razem śpiewać nasze ulubione piosenki, całkowicie olewając brak jakiegokolwiek talentu. tak bardzo pragnęłam tego wszystkiego, beznadziejnej przewidywalności, zwykłych przypadkowych buziaków i mocnego przytulenia, w zimny dzień. z Tobą, mogłabym to wszystko mieć. ale Ty nie chciałeś nawet takiej banalności. wystarczyła Ci dziwka, z klubu, w którym akurat piłeś./N
|
|
|
stał w progu, obsypany śniegiem, z paczkę w ręku. - co to ? - spytałam, gdy się rozbierał. - zobacz. - uśmiechnął się a ja po chwili odnalazłam ciepły jeszcze sernik. - mmm. akurat zgłodniałam. - poszliśmy do kuchni. usiadł przy stole, naprzeciw mnie. wydobyłam ciasto i zaczęłam się mu przyglądać. - co jest ? - zapytał, widząc moją minę. - rodzynki. - wycedziłam przez zęby. - no to co ? - co ? nie znoszę rodzynek ! - krzyknęłam niczym mała dziewczynka. roześmiał się. - przepraszam, nie wiedziałem. daj no to tutaj. - wziął ode mnie ciasto, odnalazł łyżeczkę. - co ty robisz ? - no sama mówiłaś, że nie lubisz rodzynek, to się ich pozbywam. - spojrzał na mnie, nie kryjąc rozbawienia. - wariat. - szepnęłam. do kuchni weszła mama. - co robicie ? - ze zdziwieniem, a następnie zrozumieniem spojrzała na niego. - rodzynki ? - zapytała. - mhm. - odparł, skupiając się na dłubaniu w cieście. - i gdzie ty córciu znajdziesz drugiego takiego ? - nawet nie mam zamiaru szukać. - odpowiedziałam./N
|
|
|
biorąc w dłoń kawałek rozbitego lustra, usiadła pod ścianą, zamglonym spojrzeniem wodząc po pokoju. przewrócone krzesła, rozbite talerze. kawałki jedzenia, skórki mandarynek, chleb, okruchy ciasta, zasypywały dywan. plama czerwonego wina powiększała się coraz bardziej. uniosła wzrok. żyrandol kołysał się na boki, trzymany tylko na kilku kablach. wiatr targał firankami, otwarte okno wpuszczało lodowate, nocne powietrze. podniosła jedną z wielu większych części lustra i przejrzała się w niej. czarne smugi tuszu na policzkach, czerwone oczy, roztrzepane włosy. z odrazą odrzuciła szkło na drugi koniec pokoju. z zamyśleniem wpatrzyła się we wzięty wcześniej odłamek. nie zwlekając przyłożyła go do cienkiego nadgarstka, nakreślając kilka równoległych linii. wypuściła z siebie emocje, kilka kropel czystych uczuć. po chwili przymknęła powieki, rozmazała krew na dłoniach. utrzymywała przytomność płytkim oddechem. krzyżując palce, obiecała sobie, że dziś stało się to ostatni raz./nieswiadomosc
|
|
|
siedział przed telewizorem, zajadał kolejną kanapkę myśląc o wczorajszym meczu i planowanej na sobotę imprezie. sprawdził, która godzina, przejrzał nieodebrane wiadomości, nie zdając sobie sprawy, że teraz, właśnie w ten wieczór, jak w każdy inny, kilkadziesiąt metrów od jego domu, po drugiej stronie ulicy, na przystanku, siedzi ona. nie miał pojęcia, że w czasie gdy beztrosko spędza czas, przez sekundę nawet nie wspominając, ona wpatruje się w okno jego pokoju, do granic wmawiając sobie, że tym razem robi to ostatni raz. nawet nie mając nadziei, że uda jej się go zobaczyć, bo zwyczajnym przypadkiem właśnie wyjdzie do sklepu. mimo dwudziestostopniowego mrozu, po prostu patrzy zaszklonymi oczami, dusi powracające wspomnienia. może świadomie zadaje sobie ból, a może utwierdza samą siebie, że sobie tego nie wymyśliła. że on istniał, istnieje, i właśnie popija herbatę przy ciepłym kominku, tak samo realny. że jest częścią świata, tak jak był częścią niej. nieświadomy, że nią pozostał./N
|
|
|
przez niego, a może trochę z własnej winy. jednego dnia, lub po tygodniu. wieczorem, czy też nad ranem, przeistoczyłam się w zombie. gniję od środka, nie mam już uczuć. tylko zamiast mózgów, pożeram ludzkie serca, martwa./N
|
|
|
miłość, która narodziła się, jedynie w mojej głowie. kreowana wyobrażeniami, przybierała na sile, choć tak naprawdę nie miała żadnych podstaw, aby istnieć. karmiłam ją przypadkowymi spojrzeniami z jego strony, mimo, że pewnie nawet nie wiedział jak mi na imię. pewnego dnia, całkiem mimochodem, skierował w moją stronę swój nieziemski uśmiech, a serce łomocząc o żebra omal nie wyskoczyło mi z piersi. wtedy, było już po mnie. ale wszystko co nieprawdziwe, w końcu odchodzi. tak i ona, fikcyjna miłość, która powstała w moim umyśle, tam właśnie musiała umrzeć. zmiażdżyłam ją dawką realizmu, po prostu./nieswiadomosc
|
|
|
każde jego słowo zbliżało mnie do krawędzi. jak rany zadawane nożem, każde z nich bolało, następne mocniej niż poprzednie. chwiejnie balansując na skraju załamania nerwowego, próbowałam się ratować. wyciągałam do niego drżące ręce, krzyki układałam w prośby. bezwzględnie jednak odpychał mnie, aż grunt zaczął dosłownie uciekać spod moich stóp. zaczęłam spadać w ślad za popiołem, który moment wcześniej strząsnął z papierosa. zapamiętałam jego twarz, otoczoną dymem. szydercze spojrzenie, skurwysyński uśmiech. w oczekiwaniu stał, licząc na to, że dotknę w końcu dna. przecież tak długo leciałam. a on chciał mnie zniszczyć, doszczętnie./nieswiadomosc
|
|
|
|