Wszystko zaczęło się, gdy byliśmy jeszcze dziećmi. Był w nas wolny duch.
Choć już zniekształcony naszymi własnymi rękami, które dali nam rodzice.
Spotykaliśmy się, skrobaliśmy po szkolnych ławkach, spaliśmy w pralniach.
Tuż przy ośnieżonych stokach gór. Prześlizgiwaliśmy się przez każdą szczelinę, którą
udało nam się znaleźć. Nasze umysły przeobraziły się.
Nawet nie zająknęliśmy się opisując rozhisteryzowane i tragiczne postacie żyjące w tym
zasnutym smogiem Wszechświecie. Kochaliśmy to brudne miasto i ucieczki poza jego granice.
Nigdy przedtem ani my, ani nasi kumple nie goniliśmy za spódniczkami.
Spirala ściągała nas w dół, za nami pozostawał ślad traconego bezpowrotnie prawdziwego życia
Jednak byliśmy braćmi, łączyły nas więzy krwi, towarzyszami, partnerami, rodziną, to było niepojęte.
Żyliśmy tak, roześmiani, nadzy, próbowaliśmy doświadczyć wszystkiego, dopóki śmierć
nie zajrzała nam w oczy. Śmiertelność i wiele innych spraw wydawały się wtedy takie daremne.
(cz.1)
|